Czy dziw, że nam publiczność w kawiarniach obrzydła,
Czy to dziwota wielka, albo wielka wina,
Że nie starczą nam radio i dźwiękowe kina?
A jeśli każdy burżuj chce porastać w pierze
Mogę i ja, choć jestem rzetelny szwoleżer,
Tęsknić, aby mój kasztan porósł nagle w skrzydła.
A wówczas, wyczekawszy na pierwszą okazję
Przy zorzy księżycowej, albo ranem złotem
Ponad chmury wyskoczyć takim samolotem
I z wichrem planetarnym puściwszy się w taniec
Gonić na koniec świata, dalej – na złud koniec,
Swą własną zwariowaną ścigając fantazję.
Ale skrzydła, niestety, mej szkapie nie rosną,
A tu się toczą środy, soboty… niedziele,
Na rok 365… i tak się miele…
Tak się miele to życie na straszliwy miał
W obiecankach, że dam ci to, com wczoraj miał,
A w jesieni zagadać chce mnie przyszłą wiosną.
Broni mnie przed duchotą szwoleżerska płochość
I serca lekkomyślność, najhojniejsza z cnót;
Czasem w oczach błękitnych czający się cud
I wielki wynalazca upojeń i wzruszeń,
Którymi czasem muszę rozradować duszę,
Stary, wypróbowany, wierny druh – alkohol!